Mimo wszystko nie mam zamiaru pisać teraz o początkach mojej pracy ani o rokowaniach pacjentów onkologicznych, lecz o zgoła innym aspekcie mojej (i nie tylko) codzienności: alternatywnych metodach leczenia.

Historia mojego pacjenta była dosyć “typowa” jak na raka trzustki - bóle w nadbrzuszu, nagły epizod gwałtownie narastającej żółtaczki. Szybka diagnostyka, ECPW, sfinkterotomia i protezowanie dróg żółciowych. Wymazy z hist-patu nic nie stwierdziły, ale w TK i tak wyraźnie coś nie halo, więc całość kończy się i tak laparotomią zwiadowczą. Na stole już wyraźnie widać rozsiew - materiał z różnych miejsc na badania pobrany, pacjent zaszyty. Wkrótce wynik: rak gruczołowy CK 19(+), CDXZ (-), CK 7 (+). Innymi słowy: rozsiany rak trzustki. Pacjent skierowany na dalsze leczenie do nas. Do nas trafia i owszem. Ale nie trzeba długo patrzeć na kartę wypisową z chirurgii, żeby zobaczyć pewną rozbieżność w datach - od operacji do zgłoszenia się do nas minęło ponad pół roku…

Hare Krishna i blaszany bębenek

“Niech pan pamięta, panie doktorze." - mówi mi K.T. - “Zdrowy człowiek ma tysiące marzeń. Chory, tylko jedno - wyzdrowieć. I ja zrobię wszystko, żeby wyzdrowieć. Muszę.". Brzmi to bardzo budująco i daje poczucie, że człowiek ten ma w sobie moc wygrania z chorobą. Trzy tygodnie później wraca na kolejny cykl chemioterapii. Neutropenia II° + podwyższone transaminazy → dyskwalifikacja z chemioterapii. Wypis z zaleceniem: Zastrzyki z Neupogenu i wizyta kontrolna za tydzień. Pacjent jest zmartwiony, ale ponieważ uśmiecham się do niego i łagodnym głosem tłumaczę plan działania, zgadza się na plan i uspokaja

Żona K.T. łapie mnie na korytarzu i już po jej głosie, wiem, ze musimy porozmawiać w osobnym pokoju w cztery oczy. “Zdaję sobie sprawę, że K. ma poważną chorobę i zostało mu niewiele czasu." - zaczyna łamiącym się głosem. Nim zdążę zaoponować, że nie mam zamiaru wypowiadać się co do dokładnego określenia czasu, jaki jej mężowi pozostał, dodaje: “Jednak nie mogę się pogodzić z myślą, że mój mąż może wyleczyć się z tego raka, a potem mieć białaczkę”! Po dłuższej rozmowie okazuje się, że państwo T. należą do grupy dokładnie czytających internet. W tym przypadku aż za dokładnie. Z jednej strony dobrze mieć wyedukowanego i “aktywnie zaangażowanego w proces leczenia” pacjenta, z drugiej - masz babo placek. Owszem, istnieją doniesienia, że rekombinowany ludzki czynnik wzrostu kolonii granulocytów (rh-G-CSF),bo tym jest wspomniany Neupogen, może powodować wtórną białaczkę, ale po pierwsze, wzmianki o tym powstały w wyniku opisów pojedynczych przypadków, po drugie, teza ta nie została w pełni potwierdzona.

Gdy wszystko powyższe skrzętnie pani T. wytłumaczyłem, i przekonałem do zasadności takiego postępowania, dodała po chwili: “A bioenergioterapia i ćwiczenia poprawiające aurę? Słyszał pan doktor?". Zgodnie z prawdą przyznałem, że trudno mi się do tego ustosunkować, ale powiedziałem, że tak długo jak nie koliduje to z leczeniem, wszystkie zabiegi polepszające samopoczucie pacjenta są jak najbardziej zasadne. “Mogę walić w bębenek i recytować mantry, cokolwiek, bylebym wyzdrowiał!" - opowiada mi K.T., gdy wracamy do niego na salę. Na kolejną chemię zjawiła się tylko żona pacjenta. Powiedzieć, że na razie mąż rezygnuje z leczenia - za bardzo boi się o jego toksyczne skutki na organizm.

Soda o smaku klonu

"Chodzi o to, że komórki raka, jak pan doktor zapewne wie, są bardzo zakwaszone, a soda oczyszczona neutralizuje ten kwas, co zabija komórki" - tłumaczy mi żona pana T.A., chorego na raka płuc, starszego miłego pana - "Oczywistym jest, że rak ma zwiększony metabolizm i większe zapotrzebowanie na glukozę, więc więcej jej wchłania. Jeśli więc zmieszamy syrop klonowy z sodą oczyszczoną uzyskamy syrop, który wraz z cukrem będzie dostarczał do nowotworu zabójczą dla niego sodę... Nie słyszał pan o tym?! W internecie o tym pełno!" - oburza się.

Panacea wszelakie

"A te, o te - mogą być?" - córka pana Z.C. potrząsa kolejnym opakowaniem tabletek o trudnej do powtórzenia nazwie. "Skąd pani to wzięła?" - pytam z zaciekawieniem przeglądając skład specyfiku. Substancja czynna: sproszkowany koci pazur. "W internecie znalazłam!" - mówi z dumą, po czym podsuwa mi kolejny plastikowy słoiczek z napisami, z których tylko część zawiera litery z łacińskiego alfabetu. "A może te lepsze?". Jedyna dobrze czytelna nazwa - Reishi pozwala mi wypowiedzieć się chociaż w tym temacie. Słynne grzybki Reishi, czyli Ganoderma lucidum, zwieńczenie dorobku chińskiej medycyny ludowej. Zgodnie z zaleceniami działają m.in. na choroby nowotworowe (oczywiście, bez wyszczególnienia, a więc pewnie wszystkie), a ponadto: alergie, zaburzenia odporności, choroby serca, zaburzenia czynności wątroby, nadwagę, bezsenność, RZS, zmęczenie, starość... słowem, nie ratują jedynie przed gradobiciem i trzęsieniem ziemi, poza tym właściwie nie wiadomo jak ludzkość przeżyła bez jedzenia tego specyfiku.

I byłoby nawet wszystko dobrze, pokiwałbym głową po raz kolejny gdyby nie to, że mieliśmy już pacjentów po tychże grzybkach. Wracali z Aspatami-Alatami rzędu 500 (sic!), czyli powodowały gorsze spustoszenie niż chemioterapia w maksymalnych dawkach… Cóż, tym razem musiałem stanowczo odmówić.

Czarny kot, biały kot

Czymże zajmował się mój poczciwy pacjent W.R przez wspomniane pół roku, nim do nas trafił? Zgadliście, leczył się "alternatywnie". W tym przypadku witaminą B17. Trudniejsza i mniej komercyjna nazwa to amigdalina. Jest to glikozyd występujący naturalnie m.in. w migdałach (a jakże), nasionach czeremchy, czy pestkach brzoskwini. W organizmie rozkłada się m.in na aldehyd benzoesowy i cyjanowodór. To najlepszy argument dla wszystkich, którzy powtarzają w kółko, że w dzisiejszym jedzeniu znajduje się sama chemia - jak widać w warzywach i owocach też. Jak mawiał jeden z moich wykładowców - wszystko jest trujące, zależy tylko od postaci, dawki i formy podania.

Wracając do pacjenta. Z początku skierowanie do onkologa po opuszczeniu oddziału chirurgii zlekceważył. Potem, gdy zaczął się trochę gorzej czuć, sprowadził, Jak sam mówi, wspomniany specyfik przez jakąś firmę pośredniczącą z Radomia, która docelowo sprowadza owy “suplement diety” z Meksyku… Dość powiedzieć, że zaledwie dwa dni kuracji wystarczyły panu W.R. by zrewidować plany co do swojej terapii. Gdy po miesiącu wydobrzał, zgłosił się do poradni i trafił do nas.

Sprzedawcy marzeń

Jakie płyną z przytaczanych historii wnioski? Cóż, różne, ale wszystkie równie nieciekawe.

Po pierwsze i najważniejsze - lekarze nie umieją się dobrze “sprzedać”. Mamy nikłe pojęcie o robieniu dobrego PR (w końcu nikt nas tego nie uczył, a nie każdy rodzi się playboyem) i skutecznym reklamowaniu własnych umiejętności. Zadufanie i nadmierna pewność siebie nie mają tu nic do rzeczy. Ja mówię o bardzo ewidentnych sytuacjach, w których wiemy, co pacjentowi jest, wiemy (i umiemy) to leczyć, a jednak nie jesteśmy w stanie przekonać do siebie pacjenta. Czasami mam wrażenie, że w naszym fachu prezencja i umiejętności komunikacyjne są wręcz ważniejsze niż sama wiedza. Cóż nam po zaleceniach, skoro compliance będzie żaden. Oczywiście, samą gadką, choćby najbardziej erudycyjną, nikogo nie uzdrowimy. To nas wyróżnia od wszelkiej maści szarlatanerii. Ale musimy przyznać przed nami samymi: możemy się od nich uczyć.

Za tym wszystkim idzie kolejna konkluzja - powodem oddalania się pacjenta w stronę medycyny alternatywnej jest również spadek zaufania społecznego do lekarzy i systemu opieki zdrowotnej w ogóle. Z perspektywy pacjenta w Służbie Zdrowia panuje chaos, w którym nie ma osoby która bezpiecznie przeprowadziłaby chorego za rękę. Jeden lekarz widzi i diagnozuje chorego, odsyła do specjalisty, który zleca badania. Ten mówi, że wyniki można odebrać w zakładzie i wrócić do niego. W wyznaczonym terminie jest akurat ktoś inny, na zastępstwo i kieruje pacjenta za zabieg, no ale kolejki… Twierdzenie, że “pacjent zgłosił się do lekarza za późno” zakrawa czasem na bardzo ponury żart. Owszem, w większości wypadków wynika to ze zwykłego zaniedbania i zbagatelizowania swoich objawów. Ale skoro już teraz, przy obecnej organizacji jest duży odsetek pacjentów, który “utknął” gdzieś w kolejce po leczenie, to co by było, gdyby wszyscy ludzie faktycznie zgłosili się do lekarza?

Rozmawiałem kiedyś z pewnym gastroskopistą, który wykonywał przesiewowe kolonoskopie (zgodnie z Narodowym Programem Badań Przesiewowych, obejmuje on osoby w wieku 55-64 lat). Mówił on, że zgłaszalność się ludzi, którzy otrzymali list z imiennym zaproszeniem była wtedy na poziomie 30%, a on ledwo wiązał koniec z końcem… Z niecierpliwością czekam na szeroko zapowiadane wiosenne propozycje zmian, które ma nam zaprezentować pan Minister.

A tymczasem pozostaje mi walczyć z wiatrakami. I leczyć pacjentów.