Wiem, mówi się, że narzekanie jest w polskiej naturze. Swoją drogą, czy zwracanie uwagi na ten fakt też nie jest rodzajem narzekania? Dziś chciałem poświęcić chwilę życiu społecznemu mojego środowiska, a konkretniej… jego braku. W pierwszej części skupię pod lupę wezmę studentów medycyny, w kolejnej podzielę się refleksjami o oporze materii występującej wśród lekarzy.
Życie towarzyskie vs. życie społeczne Link to heading
Nie twierdzę bynajmniej, że medycy to aspołeczni samotnicy i gbury, których lepiej nie zapraszać na wspólne spotkanie, bo jeszcze zaczną opowiadać te swoje dziwne “branżowe” dowcipy. Przeciwnie, sześć lat typowego życia studenckiego utwierdziło mnie w przekonaniu, że student medycyny - a więc i przyszły doktor - to człowiek jak każdy inny, pełen radości życia i chęci korzystania z niego. Natomiast inną zupełnie sprawą jest kompletny brak zainteresowania sprawami swojej własnej społeczności, którą tworzy i której jest członkiem.
Żebym został dobrze zrozumiany - ja nie oczekuję od nikogo poczucia obowiązku udzielania się w kampaniach prozdrowotnych, bycia wolontariuszem i biegania po mieście w celu pomagania staruszkom na przejściu dla pieszych. Praktycznie każda uczelnia medyczna w Polsce ma różne studenckie organizacje: Samorząd Studencki, IFMSA, EMSA czy inne organizacje charytatywne, które zrzeszają studentom, którym się chce. Wiem, bo sam się w takowych udzielałem - mierzyłem ludziom cukier pod kościołem w ramach akcji uświadamiania o cukrzycy, organizowałem aukcje charytatywne (np. na rzecz WOŚP) itp, itd… Z kilku lat takiej działalności mam przede wszystkim jedno wszechogarniające wrażenie: że wszystkim to wisi.
Chodzi o liczby Link to heading
Ok, ok, jasne - przecież nie robiłem tego sam. Przecież w tych wszystkich eventach brało udział wiele osób, bez których nie byłoby to w ogóle możliwe… Zaraz zaraz… czy na prawdę tak wiele? Około kilkunastu osób. I prawie zawsze tych samych. Czyli mniej niż 10% studentów na danym ROKU, co dopiero wszystkich studentów danej uczelni. I to przyszłych lekarzy, którzy (przynajmniej część z nich) zdecydowali się na ten zawód z pobudek serca… tak, wiem. Gram na czułej strunie. To tak jakbym ściskał skomlącego szczeniaczka i wciskał pod nos puszkę na datki na jakąś niewyraźnie podpisaną organizację - chwyta za serce, albo drażni. Jeden wrzuci od razu jakiś pieniądz i pójdzie dalej rozczulony, inny będzie rozdrażniony, że ktoś mu gra na emocjach. Znakomicie zatem, właśnie o to mi chodziło. Chodziło mi o jakąkolwiek reakcję. Ciepłą bądź zimną. Bo dosyć mam już tego mdłego zamulenia. Tego oporu materii, jaki prezentuje wielu z nas, koledzy studenci i koledzy lekarze.
Znowu przypominam - nie chodzi mi o to, żeby Wisłę kijem zawrócić. Nie jestem fanatykiem. Ale powiedzcie mi sami - jak mam się czuć, kiedy na organizowaną przeze mnie aukcję charytatywną na rzecz umierającej koleżanki przychodzi kilkanaście osób? Jak mam się czuć, kiedy każdy omija ze wzruszeniem rąk świąteczne stoisko zbierające na rzecz UNICEFU? Ja rozumiem, że ktoś się tak zachowuje na ulicy - bo się spieszy, bo znieczulica, bo nie można ufać naciągaczom. Ale jeżeli stoisko jest wystawione na środku własnej uczelni (a potrzeba na to zgody Rektora) i ma wszystkie święte pieczątki i certyfikaty potwierdzające jego autentyczność, to dlaczego nie stać nas na chociaż cień zainteresowania?